Podsumowanie działalności

Podsumowanie działalności

Ponieważ drugi wpis to był top quality content, ten już chyba aż tak nie musi?
Mam nadzieję, że nie musi, bo znów nie mam pomysłu. O ironio, chciałam bloga zakładać. W zasadzie, wciąż chcę, ale dam sobie jeszcze trochę czasu, może znajdę inne zainteresowanie, na wędkarstwo jeszcze nie padło.
Trzymam kciuki za siebie samą najmocniej.

W zasadzie to całe to zadanie z tworzeniem strony zostało przeze mnie wykonane co najmniej intuicyjnie, żeby nie powiedzieć „na pałę”, ale chyba działa? Mam nadzieję, że działa, włożyłam w to serce i dużo czasu. Ale za to ile godzin poświęciłam sama sobie winna jestem, bo podeszłam zbyt ambitnie kompletnie przeceniając swoje możliwości. Kiedyś wpędzi mnie to do grobu, ten „too much gene”.

Niemniej jednak, starałam się, naprawdę! Należy mi się gwiazdka „there was an attepmt”, bo na „you tried” nie zasłużyłam. Jeszcze. Tak jak w nagłówku – dominacja Internetu potrzebuje czasu, ja dodatkowo potrzebuję zdolności, ale nikomu się nie spieszy. Jak nie ja zdominuję teraz świat, to umówię się na dalszy termin. Chociaż z moją zdolnością do robienia wszystkiego na ostatnią chwilę, pewnie i na zdobycie nieograniczonej władzy bym nie zdążyła. Podsumowanie nasuwa się samo – mam nadzieję, że się udało.
Jak to kiedyś stwierdziłam – ja to się i na własny pogrzeb spóźnię.

Wysłałam to we wtorek, prawda? Na pewno.

< poprzedni post

Tagi: ,

Samozwańczy DJ

Miałam znowu na siłę wymyślić wpis, który gwarantowałby ✰ r o z r y w k ę ✰, ale ile można silić się na wymyślanie? Minus działalności tego bloga jest taki, że chociaż zamysł zakrawał o konkretną tematykę, teraz koło żadnego „konkretu” nie stoi. A za późno już w zasadzie by się określić, więc skazani jesteśmy na nic konkretnego. [w tym miejscu pojawić się może dźwięk wołania o litość]

Spokojnie, nie mam aż tyle czasu, więc powinnam się streścić [reaction sound]

Gdybym mogła wziąć ten post na poważnie, sama dla siebie, to co bym napisała? Pewnie jakieś smęty, bo w zasadzie dzień taki jest, prawda? Może tylko dla mnie, szczerze mam nadzieję, bo szkoda by było żeby okres poświątecznego wypoczynku zwieńczać niepotrzebnym, wręcz niechcianym poczuciem niespełnienia.
Kurcze, moje emo feelings szybko ujrzały światło dzienne, o nieeeee, lata przykrywania ich marnym żartem znowu poszły w daleką podróż.
O, to wiem co zrobię, ha!

Panie i Panowie [reaction sound] przedstawiam moją prawie-pasję:
SPOTIFYYYY .
Dokładnie tak, uznaję to za personalną laurkę, to jak dobre playlisty potrafię stworzyć, aczkolwiek przyznaję, są one laurkami, które sama sobie daję. Zrobienia playlisty dla kogoś jeszcze nie praktykowałam, a to może być naprawdę dobry pomysł na prezent, zaraz obok pisania listów. Tak, robię je dla siebie, na każdy miesiąc, na każdy rodzaj samopoczucia, ale co fascynujące, opanowałam też zdolność zmieniania opisów i okładek! To tutaj powinny pojawić się owacje!
Do moich personalnych faworytów należą chyba:

1. pedałowanie – playlista początkowo stworzona do moich wypraw na rower, ale po tym jak mój rower odmówił współpracy na czas bliżej nieokreślony, pozwolę jej spełniać funkcję „beztroskich piosenek wiosny”

2. *tips that old fedora* – ta jest dość jasno określona gatunkowo, bo jest udokumentowaniem mojej chwilowej fascynacji sceną zdominowaną głównie przez czarnoskórych muzyków.

3. złe dziewczyny – tylko żeńskie wokale i dość gniewne akordy. Potrzebowałam raz poczucia „solidarności jajników”, więc zrobiłam sobie playlistę, która w dodatku podnosi na duchu.

4. cześć – jedna z najbardziej personalnych, ale też najmniej konkretnych. Jest to po prostu zbiór piosenek, które zapadają mi w pamięci na dłużej i przywołują konkretne wspomnienia. To ja, trwam ponad siedem godzin.

Może się mylę, ale wydaje mi się, że to był niezły pomysł na post. Dość oryginalny, a pochwaliłam się ile mogłam, wygadałam. Uważam, że spotify premium to była jedna z najlepszych inwestycji i chyba fakt, że do moich ulubionych aplikacji nie należy już Subway Surfers albo Candy Crush świadczy o nieuniknionym dorastaniu.
Miłego dnia!

< poprzedni post || następny post >

Tagi: , ,

Antypracownik miesiąca

Czas na drugi post! Hura!

Niestety, chciałabym mieć na niego pomysł lepszy niż żaden. W zasadzie mogłabym przywołać anegdotkę dość zabawną, a z pewnością obrazującą moją niezdarność, która ujawnia się w najmniej oczekiwanych momentach.

Pierwszy tydzień w pracy, konkretniej, o ile pamięć mnie nie myli, dzień drugi.
Na koniec dnia, do moich obowiązków należy drukowanie faktur, które powinny zostać wysłane ponownie do rąk osób prenumerujących fantastyczne tytuły jak Top Agrar Polska. Perły prasy, warte swojej ceny, zwłaszcza z dodatkiem top świnia. A że program dość toporny, szatą graficzną nie wykraczający dalej niż poza Windowsa ’98, łatwo się pomylić, trudno pomyłkę odkręcić. Nie zmienia to faktu, że zadanie dość banalne, ale dla kogoś o sprawności umysłu co najmniej ograniczonej, ta czynność miała prawo być co najmniej wymagająca skupienia. No i oczywiście skupienia zabrakło.

Dziesięć minut do końca.
Ostatnia partia pasjansa zakończona sukcesem, więc co by dobrego złym nie przekreślać, zamiast zaczynać następną rozgrywkę, machnąć wypada i sapera. Tak o, dla tradycji.
Cóż, saper to nie jest moja mocna strona, więc minut pozostało dziewięć. Długopisy ułożone, makijaż poprawiony, kawa wypita, już prawie gotowa do wyjścia, ale te przeklęte faktury. Gdyby nie fakt, że prawie wyrzuciłam ich spis do kosza razem z nieudanymi próbami pokonania siebie samej w jednoosobowej grze w kółko i krzyżyk, nie musiałabym ich drukować. Ale problem nie ucieknie, więc najwyraźniej Bozia nad moimi obowiązkami czuwała zdecydowanie bardziej niż ja. Nic nowego, mówiąc szczerze.

Włączam raz jeszcze narzędzia zesłane przez samego diabła, czekam, czekam i czekam, poczekam jeszcze trochę. O, działa. Ręcznie wpisuję tajemnicze numerki. Aby oszczędzić zbędnych opisów wyjaśnię to tak – są dwa pola. W jednym wkleja się numer faktury, drugie uzupełnia się automatycznie. No ale nie tym razem. Po kliknięciu „drukuj” mym oczom ukazał się mrożący krew w żyłach, pędzący pasek postępu drukowania „1 strona z 60”. Co? Nie. O Boże. Pomocy. Zwolnią mnie zanim dostanę wypłatę. Anuluj, anuluj, anuluj, anuluj, proszę. Trzy zdrowaśki, no nie pomogły. Drukowanie ruszyło, a ja w dodatku nie wiedziałam która drukarka na tym piętrze właśnie przelewa siódme poty żeby zrealizować moją porażkę. Te gwoździe do trumny sama przybiję.

Więc zaczął się pościg. Sunę korytarzem jak rajdowiec NASCAR, jeden zakręt, dzień dobry, drugie drzwi, punkt ksero, pisk gumowych podeszw na poplamionej wykładzinie. Jedna stacja, druga, trzecia, o, chyba tutaj. Echo wypluwanych kartek rozbrzmiewało i nie było już do zatrzymania. A ponieważ w tym pokoju drukarki były trzy, każda z nich pracowała, instynkt i zmysł osoby, która nie raz musi się z tak idiotycznych opresji wyciągnąć, pomyślałam, że ciepło kartek zdradzi, która porażka nosi moje imię. A konkretniej 60 faktur z cudzymi adresami. Czy cokolwiek tam się tworzyło.
Widzę je. Stos kartek. Ciepłych kartek, o Chryste. Co teraz? Gdzie to schować? No przecież nie zjem, nie mogę ukraść. Cholera jasna, życie przed oczami przebiega, wszystkie stracone szanse, każda zła decyzja, od urodzin do chwili obecnej. Och, jaki krótki żywot to był.
Ale zaraz chwila – to nie to.
Łaska? Tragedia? Dramat? Komedia?
Jak zachowa się osoba dorosła? Ucieknie!
Tak, wzięłam torbę, pożegnałam się, wyłączyłam komputer i wyszłam, wciąż nie wiedząc, czy drukowanie faktycznie miało miejsce, kto wie, może stos wyrzucanych kartek właśnie morduje jedną z księgowych. No nic, ludzki błąd, najwyżej mnie zwolnią, prawda? Nie nakrzyczą na mnie? Proszę, niech nie krzyczą, bo się rozpłaczę, zawsze w takich sytuacjach płaczę i nikt nie wie co robić, a ja po prostu jestem bezradna i wcale nie zaskoczona swoim niepowodzeniem. Zdarza się.

Wracałam do domu szybkim krokiem, jak bym chciała uciekać przed kroczącym za mnie duchem zmarnowanego tonera. Zdarza się, zdarza się. Każda wibracja telefonu powodowała, że moje serce skakało z klatki piersiowej gdzieś do poziomu stopy.
Ale nikt nie zadzwonił.
Mało tego, ucieszyli się, że przyszłam następnego dnia, łaskawi ludzie. Gdyby tylko wiedzieli, że na swój statek wpuścili niszczycielskie siły dwudziestoletniej niezdary. Zdarza się.
Jedną z powielonych faktur zabrałam do domu, na pamiątkę. Wisi teraz koło mandatu, który mam do zapłacenia za przebiegnięcie przez drogę dla rowerów.
Ale to za pierwszą wypłatę, może dotrwam.

tak wyglądałam


Spodobał Ci się wpis? Przejdź do następnego klikając w ten link!

Tagi: , ,

O MNIE

Mam na imię Marta, jestem studentką pierwszego roku na fantastycznym Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i chociaż zawsze byłam #TeamSłowacki, teraz już nie wypada.

Aby przekonać się co jest moją pasją, zapraszam do kliknięcia w te załączniki:  [1]   [2]   [3]

Mam szczerą nadzieję, że zaliczę to zadanie, bo w sumie włożyłam w tworzenie tej strony dużo więcej energii niż miałam w planach, ale to dobrze. Jestem pozytywnie zaskoczona, że jeszcze się nie poddałam.
Bawię się dobrze!
Wypadało mi też użyć tyle efektów ile możliwe, więc ten tekst nie wygląda na najbardziej estetyczny, przepraszam.

Tagi: , ,